Marek Magiera: Jestem dziennikarskim samoukiem [WYWIAD]
Marek Magiera to wieloletni dziennikarz Polsatu Sport, który ma szczególne zamiłowanie do siatkówki i właśnie nią zajmuje się zawodowo. Jest także bratem znanego trenera piłkarskiego i darzy sentymentem Raków Częstochowa, któremu kibicuje od dzieciństwa.
Bartłomiej Najtkowski, SportMarketing.pl: – W młodości grał pan w piłkę w Rakowie Częstochowa wraz z bratem Jackiem. A skąd wzięła się fascynacja siatkówką, z którą teraz pan się najbardziej kojarzy jako komentator?
Marek Magiera, komentator Polsatu Sport – Zaczynałem pracę w lokalnej rozgłośni radiowej, gdy byłem w czwartej klasie liceum. Wszyscy chcieli zajmować się piłką nożną, natomiast nie było wielu chętnych do pracy przy siatkówce. To była ulubiona dyscyplina sportu mojego przyjaciela i mentora z czasów częstochowskich Janusza Wróbla. On przed laty wprowadzał mnie do dziennikarstwa i jest absolutną legendą lokalnych mediów. To był koniec lat 90. Tak się złożyło, że gdy Janusz nie mógł pojechać na mecz z racji obowiązków rodzinnych, na redakcyjnym kolegium pojawiła się propozycja, by wysłać najmłodszego, czyli mnie…
Pewnie lubił pan tę grę jeszcze przed pracą w mediach?
– Rzeczywiście, miałem już wcześniej związki z siatkówką, bo przy piłkarskim Rakowie swego czasu prężnie działała sekcja siatkarska. To był zespół, który grał regularnie w pierwszej i drugiej lidze (ówczesna Seria A i B). Miałem całą masę kolegów. Korzystając z okazji, że zajęcia prowadził Józef Stanicki, ojciec Darka (znakomitego siatkarza w tamtych czasach), czasami tam zaglądałem i odbijałem z nimi piłkę.
Siatkówka zatem nie była mi obca. Poza tym rodzinne tradycje do tego zobowiązywały, bo wujek był siatkarzem. Grał w AZS-ie Częstochowa i gdy miałem kilka lat, tata zabierał mnie na mecze tej drużyny. Jeśli ktoś pochodził z Częstochowy, nie było wtedy opcji, by nie chodził na te mecze. Żużel – Włókniarz, piłka nożna – Raków i AZS. Życie kręciło się wokół tych trzech klubów.
A propos radia – współpracował pan z kilkoma redakcjami radiowymi. Czy umiejętności tam zdobyte przydały się później w dużym stopniu podczas pracy w telewizji?
– Oczywiście, natomiast to są dwie różne historie. Jeśli chodzi o dziennikarstwo sportowe, jestem samoukiem, praktykiem, który nie miał okazji zaczerpnąć teorii, bo w tamtych czasach było to absolutnie niemożliwe. Wiem, że teraz są wydziały na uczelniach, gdzie można to studiować, natomiast wtedy praktyka była nieodzowna, by gdziekolwiek się zaczepić. Trzeba było kochać sport. Większość kolegów z mojego pokolenia tak zaczynało. W tym roku skończę 50 lat, a trafiliśmy na okres, gdy powstawały lokalne rozgłośnie radiowe.
Pojawiało się coraz więcej tytułów związanych z prasą lokalną. To nie były tylko „mutacje” ogólnopolskich dzienników. Tak to wyglądało w mojej rodzinnej Częstochowie, gdzie najpierw powstało Radio City na początku lat 90. Później ze względów organizacyjno-strukturalnych zostało przemianowane na Złote Przeboje, które trwają do dzisiaj, następnie było Radio Fon (teraz radio internetowe). Myślę, że pracy w radiu i telewizji nie da się porównać, natomiast chociażby to, że byłem korespondentem do ogólnopolskich rozgłośni przy okazji meczów AZS-u w europejskich i zdobyłem doświadczenie, sprawiło, że mogłem przed 20 laty trafić do Polsatu Sport.
Był pan spikerem na meczach siatkarskich przed rozpoczęciem pracy w telewizji. Jak realizował się pan w tej roli?
– Ktoś kiedyś wyodrębnił funkcję spikera na meczach. Robiłem to podczas spotkań AZS-u w Częstochowie już za Janusza Wróbla, gdy on przestał się tym zajmować. Miałem mikrofon w ręce i ktoś z Polskiego Związku Piłki Siatkowej zobaczył, jak to robię, a w naszym kraju akurat były organizowane wydarzenia międzynarodowe, np. Liga Światowa. W 2001 roku dostałem propozycję od Grzegorza Kułagi, który do dziś zajmuje się oprawą na meczach, zaprosił mnie do współpracy z ówczesnym prezesem związku Januszem Biesiadą i trwa to do dziś. Robimy te oprawy, a co do spikerowania – należało to zrobić na wzór amerykański, oczywiście zachowując proporcje.
Zawsze niedoścignionym wzorem było NBA. Później z siatkówki wyszliśmy do innych dyscyplin sportu, robiliśmy wszystkie konkursy Pucharu Świata w skokach narciarskich za czasów Małyszomanii, największego boomu w skokach. Prekursorami pod tym względem na meczach siatkówki byli wspomniany już Grzegorz Kułaga i obecnie mój redakcyjny kolega Bartosz Heller. Telewizja jest więc pokłosie radia i spikerowania. Jeśli funkcjonuje się w tym środowisku, można poznać wiele osób. Mój obecny szef w Polsacie Sport, Marian Kmita, gdy mnie zatrudnił, powiedział, że bardziej mnie kojarzył ze spikerowania niż pracy w radiu. Niemniej jedno i drugie miało duży wpływ na to, gdzie jestem w tej chwili.
Będąc spikerem, wchodził pan w interakcje z publicznością, która na meczach siatkarskich jest specyficzna, nie tak żywiołowa jak w przypadku piłki nożnej?
– Tutaj od razu dodam, że żywiołowa w piłce klubowej, bo na meczach reprezentacji bywa z tym różnie…
Tak, nie chodzi mi o te mecze na Stadionie Narodowym, ale jak wygląda interakcja z tą publicznością?
– Sprawa jest prosta. Trwa to już 25 lat. Od wielu lat cały siatkarski świat podziwia oprawy w naszym kraju. Kiedy Grzegorz Kułaga dołożył akompaniament muzyczny do tych widowisk, atrakcyjność imprez wzrosła jeszcze bardziej. Zaznaczmy, że w siatkówce akcje są stosunkowo krótkie i każda kończy się punktem, a każdy punkt jest poprzedzany minimalną przerwą, gdy zawodnik udaje się w pole serwisowe i to można wykorzystać. Specyfika dyscypliny jest tu istotna. Wiem, że w przepisach wewnętrznych UEFA i FIFA jest zapis, że spiker nie może ingerować w czasie spotkania w to, co się dzieje na trybunach. W siatkówce jest swoboda i można to robić. Fakt, że inne federacje kopiują polskie rozwiązania, dowodzi, że na początku XXI wieku poszliśmy w dobrym kierunku.
To nie jest przypadek, że siatkówka jest tak popularna w Polsce. Oczywiście nigdy nie dorówna pod tym względem futbolowi, natomiast sukcesy na arenie międzynarodowej, ta oprawa, którą zaproponowaliśmy – widać, że jeśli to wszystko się połączy, to przyniesie to dużo korzyści wszystkim dookoła, a przy okazji wiele radości kibicom.
A może żużel i siatkówka mają wspólny mianownik – stosunkowo liczną grupę kibiców, która skupia się w kilku regionach, w miejscach, gdzie nie ma tradycji piłkarskich?
– Jeśli mamy patrzeć przez pryzmat tradycji, to Włókniarz Częstochowa jest idealnym przykładem w speedwayu, natomiast w ostatnich latach klub piłkarski: Raków absolutnie zdominował to miasto poprzez to, co się tam dzieje. Oni byli przecież o krok od awansu do Ligi Mistrzów w poprzednim sezonie. Natomiast nie możemy wrzucać wszystkich dyscyplin do jednego worka, stosować analogii 1:1. Jeśli chodzi o mecze siatkarskiej reprezentacji, gdy przejrzymy na parkingu numery rejestracyjne samochodów, to okaże się, że przyjeżdżają na te spotkania ludzie z całego kraju. Nie ma znaczenia, czy ktoś interesuje się siatkówką na co dzień, czy skupia się na rywalizacji reprezentacji. Tutaj dla wielu wynik nie ma największego znaczenia. Chodzi o przeżycie widowiska w hali w kulturalnej atmosferze.
Na początku Ligi Światowej rzeczywiście wśród kibiców dominowali fani z typowo siatkarskich ośrodków: Częstochowy, Jastrzębia, Kędzierzyna-Koźla i do dziś te ośrodki prężnie działają. Z czasem doszedł Bełchatów, Rzeszów reaktywował się klubowo, Resovia zaczęła odnosić sukcesy w kraju, także na arenie międzynarodowej. Największe ośrodki, gdzie siatkówka zawsze była, napędziły koniunkturę.
O ile np. w piłce nożnej wciąż obserwujemy przepaść pod względem zainteresowania męskimi i kobiecymi rozgrywkami, to w siatkówce przeciwnie – Polsat zresztą pokazuje zmagania pań i panów. Z czego to wynika?
– Przede wszystkim kobiety zawsze grały w siatkówkę. To był przyjazny sport, dyscyplina olimpijska, natomiast żeński futbol rozwinął się w ostatnich latach. Teraz jest duży popyt na to wszystko, czego samy doświadczamy w Polsacie, transmitując mecze piłkarskiej Ligi Mistrzyń z udziałem Ewy Pajor w Barcelonie. Ewa była znakomitym ambasadorem jeśli chodzi o piłkę nożną kobiet w naszym kraju, bo odnosiła sukcesy w Wolfsburgu, w mocnej lidze niemieckiej. Nie śledzę rozgrywek ligowych w Polsce, ale mam świadomość, że TVP Sport transmituje Ekstraligę. Dziewczyny mają coraz więcej kibiców, a kluby dbają o to, żeby była nie tylko sekcja męska, ale też kobieca.
A wracając do siatkówki – przypomnijmy, że w latach 60. kobiety zdobywały medale w igrzyskach olimpijskich. Później można było podziwiać fenomenalną generację, drużynę Huberta Jerzego Wagnera: 1974 – mistrzostwo świata, 1976 – mistrzostwo olimpijskie, później pięć srebrnych medali w mistrzostwach Europy i dopiero drużyna Raula Lozano, a przed nią „złotka” Andrzeja Niemczyka, które dwa razy wygrały mistrzostwo Europy w 2003 i 2005 roku. Siatkówka kobieca w Polsce żyła swoim życiem, zyskała popularność. W tamtych czasach fajne było to, że jeśli wygrywały panie, to panowie musieli poczekać na swój czas i vice versa. Teraz znowu zaczyna się to wyrównywać i należy się cieszyć, że dziewczyna gonią chłopaków.
Z siatkówką jest chyba trochę tak jak z tenisem. Mówi się, że w rywalizacji kobiet można zaobserwować więcej techniki, natomiast w zmaganiach mężczyzn przeważa siła fizyczna. Czy rzeczywiście tak jest?
– Ludzie, którzy zajmują się siatkówką dłużej ode mnie, a ja to robię 30 lat, uwzględniając wspomnianą już prace w radiu, natomiast interesuję się jakieś 40, nie mają wątpliwości. I my też Ameryki nie odkryjemy, siatkówka mężczyzn i kobiet są powiązane ze sobą tak naprawdę tylko nazwą „siatkówka”. Możliwości fizyczne zawodniczek i zawodników są oczywiście odmienne. U dziewczyn jest inny sposób rozgrywania akcji. Siła, co ustaliliśmy, inna i dynamika samego meczu również. U dziewczyn są zdecydowanie dłuższe akcje, choć one teraz się skracają, bo ta gra wygląda inaczej niż parę czy paręnaście lat temu. I wydaje mi się, że kobiety w wielu przypadkach dążą do tego, by grać taką siatkówkę, jaką prezentują mężczyźni. Nie mówię nawet o sile, tylko o przygotowaniu taktyki czy szybkości rozgrywania akcji, natomiast fizjonomia ogranicza kobiety, które są inaczej zbudowane niż mężczyźni. Dziewczyny idą do ataku na jedną nogę, czego panowie nie stosują, bo są w tym aspekcie ograniczeni. Takich niuansów można wymienić wiele.
Czym różni się komentowanie meczów pań i panów?
– Długość i dynamika akcji, czyli to, o czym już wspomnieliśmy, to główne różnice. Emocje są takie same, a jeśli wygrywa reprezentacja, to są największe.
Siatkówka to gra, w której zdobywa się bardzo dużo punktów w secie, czy to sprawia, że komentator nie może przesadzić z ekspresją i największe emocje trzeba zostawić na końcową fazę seta?
– To zależy od osoby, która komentuje takie spotkania, bo również kwestie charakterologiczne odgrywają istotną rolę. Kiedyś widziałem filmik, który pokazywał, jak przedstawiciele różnych nacji komentują różne dyscypliny, np. Fin i człowiek z Ameryki Południowej komentowali biegi narciarskie i piłkę nożną. Latynos z wielką ekspresją odnosił się do tego, jak jedna z biegaczek, mając kilometrową przewagę nad drugą zawodniczką, dobiegała do mety. Z kolei Fin, komentując tę samą sytuację, zachowywał powściągliwość. Tak samo było w piłce nożnej. Człowiek ze Skandynawii bardzo spokojnie skomentował gola, natomiast umowny Brazylijczyk zrobił to z takim podekscytowaniem, że nie zauważył kolejnej bramki…
Rocznie komentuję 190-200 meczów klubowej siatkówki (liga plus europejskie pucharowe). W tym komentarzu trzeba szukać detalicznych akcji, gdzie można bardziej ekspresyjnie podejść do akcji rozegranych przy stanie 1:1, 2:1, 2:2. Jeżeli tam jest fajna jakość, warto zwrócić uwagę, co zawodnicy czy zawodniczki zrobili na boisku. Jeżeli natomiast jest walka na przewagi w tie-breaku, jedna piłka decyduje, siłą rzeczy ta ekspresja jest zupełnie inna. Myślę, że idziemy w tym kierunku, by emocji było dużo, ale jednocześnie by najważniejszy był przekaz merytoryczny i ludzie wyciągali esencję z samej gry, a nie tylko widowiskowości poszczególnych zagrań.
Co do komentarza Latynosów – dla nas to może być sztuczne, pretensjonalne, gdy komentator krzyczy przez dwadzieścia sekund gol. Można odnieść wrażenie, że przede wszystkim chce się popisać, znaleźć w centrum uwagi w trakcie transmisji.
– Cóż, taki mają styl. Nie ma co się na to obrażać. Celowo pokazałem te różnice w poszczególnych krajach, ale w pierwszej kolejności trzeba cenić sobie merytoryczny przekaz. Zauważmy jeszcze, że inaczej wygląda komentowanie meczu ligowego i meczu reprezentacji. Powiedzmy to wprost: gdy komentator relacjonuje mecz drużyny narodowej, to też jest kibicem. Zachowując dystans i szacunek do przeciwnika, nie ukrywam, że zależy mi na tym, żeby to reprezentacja Polski wygrała. Poniekąd podobnie jest w europejskich pucharach. Nikt nie będzie miał pretensji, że emocje są wyartykułowane w kierunku jednej drużyny, z którą utożsamiają się w zasadzie wszyscy widzowie, a już z pewnością zdecydowana większość. W przypadku meczu ligowego trzeba jednak to wyważyć. Choć zawsze jest tak, że każdy słyszy to, co chce usłyszeć. Tak samo jak w przypadku wideoweryfikacji i trudniejszych piłek do ocenienia – każdy zobaczy swoją prawdę na ekranie.
Od czego zależy pozycja komentatora w medialnej hierarchii?
– To wszystko wiąże się z wynikami sportowymi. Komentatorów zawsze buduje wynik. Można być fachowcem najwyższej klasy, a jeśli ten wynik nie „zagra”, to nie będzie odbioru wow jak w przypadku, kiedy jest wynik i ktoś może wykrzyczeć, że reprezentacja wygrała jakiś prestiżowy turniej. Po blisko 20 latach pracy w Polsacie Sport (w przyszłym roku będę obchodził taki jubileusz, a stacja – 25.lecie). najmilej wspominam mecze z udziałem naszych reprezentacyjnych siatkarek. Mam na myśli pracę telewizyjną.
Od momentu, gdy przyszedł trener Stefano Lavarini, mam najlepsze doświadczenia. Wcześniej komentowałem mecze reprezentacji Polski Jerzego Matlaka, natomiast te najważniejsze w mistrzostwach Europy komentował Tomasz Swędrowski, bo ja miałem obowiązki w hali. Musiałem robić te oprawy, ponieważ turniej był rozgrywany w Polsce. Niemniej oba brązowe medale Ligi Narodów i turniej kwalifikacyjny w Łodzi, gdzie dziewczyny w nieprawdopodobnych okolicznościach wywalczyły przepustkę na igrzyska do Paryża – to była fantastyczna przygoda. Poza tym wszystkie pucharowe starcia z udziałem polskich drużyn. Liga to jest taki nasz dżemik.
A ma pan może jakąś ulubioną halę, z którą wiążą się szczególne emocje i sentymenty?
– Powiem tak: nie mam jakiejś „nieulubionej”. Lubię pojawiać się we wszystkich halach, bo zdecydowanie lepiej komentuje się mecz z hali niż z dziupli. To zupełnie inny klimat. A jeśli mam wymienić jedną halę, to bez wątpienia wybór musi paść na katowicki Spodek, bo tam przeżywałem wszystkie najpiękniejsze chwili związane z rodzimą siatkówką. Ktoś powiedział, że to mekka naszej dyscypliny sportu. Ja się pod tym podpisuję i zawsze, kiedy mogę do Spodka przyjechać, cieszę się na te kolejne spotkania.
W ostatnim czasie można zaobserwować w mediach pewien trend: stawianie na publicystykę sportową. Polsat realizuje format poświęcony siatkówce. Pan prowadzi ten program, jakie jest zainteresowanie?
– Mówimy o „Siatcaście”, wtorkowym, porannym programie. Myślę, że na generalną ocenę przyjdzie jeszcze czas, musimy bowiem trochę poczekać, by stwierdzić, jakie jest zainteresowanie. Muszę przyznać, że nie mam danych, natomiast zaglądałem na YouTube’a, gdzie można te odcinki oglądać i one mają po parę, paręnaście tysięcy wyświetleń. Oczywiście w skali podcastów, które mają mnóstwo subskrypcji, jesteśmy młodszym bratem tych najważniejszych historii, ale idziemy do przodu.
Już zanim zaczęliśmy robić „Siatcast”, zrodził się pomysł, by klamrą spiąć to wszystko, co dzieje się w siatkówce w ciągu tygodnia głównie z udziałem naszych ligowych drużyn. Zależało nam, aby zwrócić uwagę na kilka aspektów, które nie mieszczą się w przekazie telewizyjnym. Chodziło o to, żeby porozmawiać np. o jakichś „bokach”. I trzeba przyznać, że tych programów siatkarskich kilka rzeczywiście jest. Od jakiegoś czasu można oglądać „Prawdę Siatki”, która cieszy się sporym zainteresowaniem. W podcaście „Szósty Set” młodzi ludzie też fajnie zajmują się siatkówką, natomiast myślę, że my będziemy wiedzieli, jak tę przestrzeń zagospodarować i jak się w niej odnajdziemy dopiero za jakiś czas. Mamy takie informacje zwrotne, że ludzie to oglądają, bo dyskutują w naszym środowisku, natomiast umówmy się – środowisko siatkarskie w porównaniu z piłkarskim jest bardzo ubogie liczbowo.
Wydaje się, że zainteresowanie reprezentacją jest znacznie większe niż klubami.
– To prawda. Kiedy podczas IO robiliśmy program „Siódma Strefa” na temat reprezentacji Polski, to zainteresowanie taką publicystyką o 9 rano w dniu igrzysk było bardzo duże, parokrotnie większe niż zainteresowanie tego typu programem w sezonie ligowym, gdy omawiamy każdą kolejkę. Reprezentacja jest magnesem, która nakręca naszą publiczność. A wracając do „Siatcastu”, poczekajmy z wnioskami. Na razie widzimy, że ta publiczność nam się stabilizuje na poziomie kilkunastu tysięcy widzów, ostatnio (3.12) mieliśmy dopiero dziesiąty odcinek.
Odnotujmy szerszy proces. Tradycyjne telewizje (Canal+Sport, TVP Sport czy Polsat Sport) stawiają na internetową publicystykę i generalnie treści publikowane w sieci, bo nie chcą oddać pola mediom stricte internetowym?
– Być może tak. Zaznaczmy, że to jest też wciąż przestrzeń, której wszyscy się uczą i którą można zagospodarować. Trzeba mieć na uwadze, że takie formy mogą się sprawdzić w tradycyjnej telewizji w pojedynczym okienku, zajawkowym. Docelowo Internet jest idealnym miejscem na takie rzeczy.
A pan żyje też futbolem?
– Jasne. Wiadomo, że brat zajmuje się zawodowo piłką nożną, a ja też lubię tę grę. Jeżdżę na mecze rekreacyjnie, by „się odmóżdżyć”, lubię klimat związany z futbolem, ostatnio byłem na meczu Widzew Łódź-Raków Częstochowa, jeździłem do brata do Wrocławia, zaglądam na Legię, wybieram się do Poznania na Lecha, bo chcę doświadczyć tej atmosfery i porównać sobie, jak to wygląda na różnych stadionach. Fascynuje mnie otoczka meczowa, to, co dzieje się dwie godziny przed meczem, jak zachowują się ludzie, to jest mój świat i chcę tego jak najwięcej jeszcze w życiu zaznać.
Co pan myśli o piłkarskiej publicystyce?
– Szukając pewnych treści czy skrótu jakiegoś meczu, którego nie widziałem, chcąc zobaczyć gole, które teraz też są w przestrzeni internetowej dostępne, co kiedyś było nie do pomyślenia, bo stacje to blokowały, zapraszając do siebie, do okienka telewizyjnego, muszę przyznać, że te piłkarskie podcasty mi „się wylały”. Gdybym chciał obejrzeć te wszystkie programy, to chyba zabrakłoby mi życia… Żeby przeanalizować chociażby jedną rundę w danej lidze, musiałbym poświęcić na to wiele godzin. Tego jest mnóstwo.
Polsat jednak wyróżnia się pod tym względem, że o ile w przypadku futbolu tych treści jest wręcz bezmiar, to jeśli chodzi o siatkówkę stacja, w której pan pracuje, jest prawdopodobnie swego rodzaju pionierem.
– Zacznijmy od tego, że od dłuższego czasu tworzę duet z Jakubem Bednarukiem – w „Siódmej Strefie”. Michał Stolfa jest naszym wydawcą, także w „Siatcaście”. Ludzie zaczynają nas kojarzyć jako taką zgraną parę, natomiast wartością jest to, że nasz podcast piłkarski (duety Bożydar Iwanow-Maciej Stolarczyk i Roman Kołtoń-Tomasz Hajto) ma ciekawą specyfikę.
W przypadku Tomka, który jest teraz komentatorem i prowadzi ten podcast, narzuca temat, fakt, że właśnie on kreuje tezy, a nie tylko odpowiada na pytania dziennikarza, ma swoją wartość. To jest spojrzenie od drugiej strony, w wielu przypadkach ludziom nieznane – abstrahując od sympatii i antypatii widzów. Faktem jest, że on z tym obcował na boisku, wie, jak człowiek zachowuje się w szatni, zna smak zwycięstwa i porażki. Może mieć inne spojrzenie na niektóre kwestie niż dziennikarz, który zajmuje się przez całe życie daną dyscypliną sportu czy kibic, który śledzi takie relacje, kocha sport i chodzi na mecze.