Michał Trela: Dziennikarz obecnie jest miniredakcją multimedialną [WYWIAD]
Rozmowa z dziennikarzem Canal+Sport, który specjalizuje się w Ekstraklasie i Bundeslidze
Michał Trela lubi łączyć różne światy piłkarskie. Pisze i komentuje. Zajmuje się z jednej strony Puszczą Niepołomice czy Stalą Mielec, a z drugiej – niemieckimi potentatami. Znany jest z wyważonych opinii, analitycznego zacięcia, dostrzega w futbolu znacznie więcej niż grę.
Bartłomiej Najtkowski, SportMarketing.pl: Jak do tego doszło, że zaistniał pan w niemieckich mediach sportowych, i to tych najbardziej renomowanych?
Michał Trela, dziennikarz Canal+Sport: – Na studiach wybrałem europeistykę ze specjalizacją niemcoznawstwo, a więc Niemcy były przedmiotem moich zainteresowań. Miałem możliwość wyjazdu do tego kraju i z myślą o tematach zawodowych, patrząc pod kątem piłkarskim, zwróciłem uwagę na Norymbergę. Wiedziałem, że mieści się tam redakcja „Kickera„.
Stwierdziłem, że będąc na miejscu, spróbuję nawiązać współpracę. Zasypywałem mailami dziennikarzy, a w wakacje, jeszcze przed wyjazdem, zadzwonił do mnie szef działu zagranicznego „Kickera”. Był ciekawy, czego od nich oczekuję. Wyjaśniłem, że jestem początkującym dziennikarzem, ich regularnym czytelnikiem i fanem Bundesligi. Dostałem zielone światło, oprowadzili mnie po redakcji.
A wkrótce dostał pan pewien zakres obowiązków?
– Mogłem uczestniczyć w spotkaniach redakcji, w planowaniu numerów, śledziłem depesze i jeśli coś się działo w Bundeslidze, informowałem jednego z redaktorów. Z czasem zacząłem wyjeżdżać na mecze, by zobaczyć pracę w terenie.
Coraz bardziej zaznajamiał się pan z tymi realiami. Zakładam, że było to satysfakcjonujące doświadczenie.
– Apetyt rósł w miarę jedzenia… Z czasem zacząłem myśleć o możliwości opublikowania jakiegoś tekstu. Jednak moje starania zostały kategorycznie odrzucone. Usłyszałem, że mimo iż dobrze mówię po niemiecku, to „Kicker” zachowuje najwyższe standardy i nawet wielu Niemców nie zdołałoby ich spełnić.
Jednak znajomość języka polskiego okazała się przydatna. Wykorzystałem sytuację, że PZPN próbował namówić ówczesnego piłkarza Augsburga Matthiasa Ostrzolka do reprezentowania Polski. Czekałem na niego do późnej nocy w Augsburgu, by go przepytać. Przygotowałem tekst po niemiecku z jego wypowiedziami w nadziei, że gdy już będzie gotowy, ktoś stwierdzi: jest OK, można go puścić w „Kickerze”. I faktycznie tak się stało, ukazał się na stronie. Z kolei gdy Arkadiusz Milik strzelił gola, nadarzyła się okazja, by z nim porozmawiać. Ten tekst również został opublikowany, tym razem w papierowej wersji magazynu, więc osiągnąłem cel.
Miał pan też marzenie związane z niemieckimi mediami?
– Była nim publikacja tekstu w magazynie „11 Freunde„, gdzie ukazują się dłuższe formy. Wysyłałem teksty z naszego rynku, które zawierały polskie wątki. Jeśli był jakiś temat z Polski, który ich zainteresował, miałem okazję do publikacji.
Czy można porównać oba rynki medialne: polski i niemiecki?
– Jest to o tyle trudne, że praktyki, o których mówiłem, miały miejsce już 10 lat temu, a – jak wiadomo – przez ten czas media zmieniły się diametralnie w obu krajach. Patrząc z dystansu, widzę, że w „Kickerze” każdy klub Bundesligi i 2. Bundesligi nadal ma korespondenta. Wiemy, że w Polsce papierowe media sportowe zmagają się z wieloma trudnościami.
Jeśli w ogóle pisze się o polskich klubach, to na ogół z perspektywy Warszawy, natomiast w Niemczech nadal jest bardzo bliska relacja lokalnego dziennikarza z klubem. Jeśli jest obóz w Indiach lub w Afryce, to reporter jedzie za tą drużyną na drugi koniec świata i rzeczywiście przygotowuje szczegółowe relacje. „Kicker” może sobie na to pozwolić z uwagi na znacznie większe możliwości budżetowe niż „Przegląd Sportowy”.
W Polsce relacjonowanie okresu przygotowawczego klubów Ekstraklasy ułatwia to, że w ostatnich latach niemal wszyscy decydują się na wyjazd do Turcji.
– Tak, chociaż często mam wrażenie, że ta Turcja jest dla polskich dziennikarzy rzadką okazją, by spędzić z drużyną kilka dni, bo na co dzień dziennikarz jest w Warszawie, a klub w Szczecinie czy Kielcach… Sporadycznie przyjeżdża się na wywiad lub mecz. W „Kickerze” natomiast jeśli coś się wydarzy we wtorek na treningu, to błyskawicznie czytelnicy są o tym informowani.
Doświadczenie zdobyte w Niemczech i fascynacja Bundesligą pozwoliły panu stać się wszechstronnym dziennikarzem, połączyć pisanie z pracą w telewizji. Jak duże to było wyzwanie na początku?
– Jeśli chodzi o pracę w telewizji, nie ukrywam, że początkowo nastawiałem się na to, że będę dziennikarzem piszącym, prasowym, internetowym. To była droga, którą dla siebie widziałem, natomiast z czasem, widząc, jak zmienia się rynek, zorientowałem się, że nie można się już dzisiaj w ten sposób zaszufladkować. Dziennikarz obecnie jest miniredakcją multimedialną i trzeba dobrze się czuć w formie podcastowej, wideo oraz pisaniu. Starałem się w miarę możliwości rozwijać na każdym polu. Kilka lat temu zajmowałem się głównie pisaniem. W telewizji, owszem, pojawiałem się, niemniej raczej okazjonalnie.
Przełomem było wejście na polski rynek Viaplay?
– Tak, wtedy dostałem od Pawła Wilkowicza propozycję skomentowania meczu, co było dla mnie kompletnie zaskakujące, bo nigdy, nawet w jakimś radiu internetowym, tego nie robiłem. Sam stres związany z pracą z kamerą czy mikrofonem na tym etapie już mi nie towarzyszył, natomiast chciałem technicznie dowiedzieć się, jak to się robi, jak się komentuje mecze, bo po prostu nigdy nie miałem z tym do czynienia. Wtedy zadzwoniłem do wielu znajomych, by dowiedzieć się, czego należy unikać i na co uważać.
I kiedy skomentowałem mecz Unionu Berlin z Bayerem Leverkusen, poczułem taki ogień, pasję, której podczas oglądania meczu nie czułem w takim natężeniu już od dawna. Znowu chłonąłem mecz jak ośmiolatek, który się zakochuje w piłce. Po tym debiucie uznałem, że chcę to kontynuować.
Uznał pan, że trzeba cały czas się doskonalić, kształtować różne umiejętności?
– Często mówi się, że komentowanie jest najtrudniejszą z form dziennikarskich. Sam się o tym przekonałem. Musiałem wykonać wiele tzw. pracy warsztatowej, by sprawiało to przyjemność lub przynajmniej nie było uciążliwe dla odbiorcy, a mnie zapewniało narzędzia, dzięki której mogłem się w tej roli poczuć pewnie.
We własnym zakresie chodziłem na warsztaty z emisji głosu, dykcji. To są elementarne rzeczy, które trzeba opanować w tym fachu. Teraz na liczniku mam ponad sto meczów. Jestem po tygodniu, w którym komentowałem pięć spotkań w sześć dni (rozmowa miała miejsce 9.10 – przyp. red.). To sprawia, że komentowanie jest już dla mnie czymś naturalnym.
Skomentowanych meczów zebrało się tak dużo, że z pewnością był pan świadkiem najróżniejszych, intrygujących historii…
– We wspomnianych ponad stu spotkaniach wydarzyło się dosłownie wszystko, co się może w futbolu wydarzyć. Była karetka na stadionie, niedziałający system Goal Line Technology, gol strzelony przez bramkarza, kibice biegający po dachu stadionu, wszelkiego rodzaju kontrowersje sędziowskie, zwroty akcji, więc to jest duża szkoła. Ale podkreślam: ten pierwszy etap przygotowań był najważniejszy. Kwestie merytoryczne, czytanie gry, zrozumienie taktycznych zagadnień – to było dla mnie mniejszym problemem niż radzenie sobie z nową rolą w aspekcie technicznym.
Komentuje pan mecze z jednej strony chociażby Puszczy Niepołomice, a z drugiej – czołowych drużyn z Niemiec w Lidze Mistrzów. Wiemy, że są to zupełnie inne realia. Jak pan do tego podchodzi?
– Co do łączenia światów, zawsze potrafiłem pogodzić Ekstraklasę z renomowanymi rozgrywkami w Europie. Interesowałem się Bundesligą i starałem się być na bieżąco z niemiecka piłką, ale jednocześnie będąc w liceum, każdy weekend spędzałem, opisując ligi regionalne w okolicach Bielska-Białej, więc obserwowałem sport na światowym poziomie i zupełnie amatorskim.
Cały czas chodziłem na mecze najpierw pierwszoligowego, a potem ekstraklasowego Podbeskidzia. Naprawdę są pasjonujące mecze Puszczy Niepołomice czy Stali Mielec, a ostatnio komentowałem też porywające starcie Lipska z Juventusem w Lidze Mistrzów.
A jeśli chodzi o różnice w przekazie kierowanym do kibica drużyny z Ekstraklasy i widza oglądającego mecz Champions League, czy one są znaczące?
– Do kibica ekstraklasowego mówi się o znacznie bardziej szczegółowych rzeczach. Jeśli tydzień w tydzień komentuję mecze Puszczy Niepołomice czy Stali Mielec, to żeby się nie powtarzać, w znacznie większym stopniu zagłębiam się w detale niż gdy komentuję, powiedzmy, Spartę Pragę lub Dinamo Zagrzeb. W takim przypadku trzeba powiedzieć, kim w ogóle jest ten zawodnik, trener itd.
No tak, meczów tych drużyn nie ogląda się na co dzień.
– Ciekawa sytuacją jest też zderzenie różnych lig w Lidze Mistrzów. Mamy kibica, który wie wszystko o Juventusie i trudno go w tej tematyce zaskoczyć, natomiast nie wie nic o RB Lipsk. Jednak i tak koniec końców najważniejszy jest sam mecz. W spotkaniach Champions League przestojów w grze jest znacznie mniej niż w polskiej lidze, zazwyczaj jest wyższe tempo akcji. To sprawia, że często procent wykorzystywanych notatek w meczach topowych drużyn zagranicznych jest niższy niż w przypadku rodzimych zmagań.
Jest pan jednym z… pionierów w Canal+Sport, bo przez lata ekspertami tej stacji byli wyłącznie byli piłkarze. Teraz pan, Mateusz Rokuszewski i Rafał Nahorny, czyli dziennikarze, komentujecie w roli „dwójki”.
– Pionierem można nazwać Rafała, który w Canal+ komentuje mecze od lat, podobnie jak Leszek Orłowski czy wcześniej Tomasz Lipiński. Faktycznie wcześniej dziennikarze pojawiali się jednak w roli „dwójki” głównie przy ligach zagranicznych. Skorzystałem na tym, że Michał Kołodziejczyk i Marcin Rosłoń uznali, że ci, którzy nigdy nie grali w Ekstraklasie, też mogą mieć coś ciekawego do powiedzenia na jej temat. Staram się śledzić szczególnie uważnie wszystkie drużyny Ekstraklasy, w miarę równomiernie. Chodzi o to, by nie było takiej sytuacji, że obejrzałem wszystkie mecze danego zespołu, a jeden innego.
Ciekawe jest też to, że skupia się pan w dużej mierze na drużynach z Małopolski, co wynika pewnie z miejsca zamieszkania?
– Faktycznie, dają o sobie znać kwestie geograficzne, tutaj może jest element przesiąknięcia niemieckimi tematami, gdzie jest daleko posunięty federalizm i da się pracować w mediach, żyjąc nie w Berlinie, tylko w różnych miastach, co zawsze mi się podobało. Ze względu na studia, a później rodzinę związałem się z Krakowem. Kiedyś myślałem o przeprowadzce do Warszawy, przy czym wyszedłem z założenia, że jeśli przeniosę się do stolicy, to chcę mieć wtedy już znane nazwisko w branży. Ostatecznie uznałem, że futbol w Polsce jest w dużej mierze na południu, a to mi sprzyja przynajmniej w początkowej fazie kariery.
Wiem, że początkujący dziennikarz, pracujący w Warszawie, nie może łatwo dostać się do Legii, by zdobyć ciekawe informacje. Natomiast ja zaczynałem w „Przeglądzie Sportowym” od zajmowania się Podbeskidziem Bielsko-Biała, Bruk-Betem Termalicą Nieciecza. To była taka moja kręta ścieżka do pisania w redakcji o klubach z Krakowa, znacznie bardziej medialnych. Nigdy nie odczułem tego, by osiedlenie się w Krakowie jakoś mi ciążyło jeśli chodzi o pracę w dziennikarstwie. A teraz jest to atut, ponieważ mam w zasięgu półtorej godziny jazdy osiem z osiemnastu klubów Ekstraklasy.
Lokalizacja klubów jest zatem dla pana korzystna.
– Niezależnie od awansów i spadków ta liczba jest względnie stała. Kiedy zaczynałem pracę w Canal+, umówiliśmy się na taki geograficzny przydział, bym nie musiał co tydzień jeździć do Białegostoku, Szczecina czy Gdańska. Natomiast połączenie między Krakowem a Warszawą jest na tyle dobre, że nie mam problemu z dotarciem do studia, by skomentować mecz Ligi Mistrzów czy wystąpić w programie Liga+.
Jaka ocenia pan model subskrypcyjny w przypadku mediów sportowych? Swego czasu pracował pan w redakcji Newonce. Projekt po pewnym czasie przestał istnieć, dlaczego?
– Zdaję sobie sprawę, że przypadek Newonce może skłaniać do myślenia, że Polska nie jest gotowa na model subskrypcyjny w mediach sportowych, ale moim zdaniem nie możemy stosować takich uproszczeń, bo ten projekt nie dał sobie szansy. Prawdopodobnie gdyby nie zostały wdrożone subskrypcje, ze sportowym Newoncem stałoby się to samo.
W momencie, kiedy ten model został wprowadzony i potrzebne było zaangażowane osób na wszystkich szczeblach, doszło do… rozstania w obrębie właścicielskim firmy. To Piotr Kędzierski w największej mierze odpowiadał za to, że Newonce w ogóle zaczęło zajmować się sportem. Jego odejście sprawiło, że w kierownictwie nie było pełnego przekonania, iż warto nadal stawiać na sport. Zbiegło się to z kwestią subskrypcji, ale myślę, że wewnątrz brakowało jasności, w którą stronę ten projekt ma iść. Nawet gdy rosły wskaźniki wyświetleń, niektóre osoby z kierownictwa nie były zadowolone, uznając, że grupą docelową mają być nastolatki i studenci, a nie osoby starsze, trzydziestoletnie.
Kolejny ciekawy projekt, w którym pan uczestniczył, to „Kopalnia” – magazyn, w którym ukazywały się teksty łączące sport z polityką czy socjologią. Można ubolewać nad tym, że w ostatnich latach nie ma kolejnych numerów, co pewnie wynika z intensywności pracy autorów.
– Pisanie dla „Kopalni” zawsze było wielką przyjemnością – były to czasami niszowe tematy, a czasami – popularne, ale opisywane z zupełnie innej perspektywy. Dla każdego z autorów, w tym pomysłodawcy Piotra Żelaznego, była to poboczna działalność. Zdarzyło się, że od wysłania przeze mnie tekstu do publikacji minęły trzy lata. Nie pamiętałem więc już dokładnie, co napisałem. Kopalnia to był nieregularnik. Nie miała stałego cyklu wydawniczego, ale nie chcę mówić już o niej w czasie przeszłym. Oby wróciła.
W ostatnich latach język w mediach sportowych ewoluuje. Staje się w większym stopniu specjalistyczny, wskaźniki xG czy heatmapy pozwalają spojrzeć bardziej szczegółowo na grę piłkarzy i drużyn. Jednak wprowadzanie nowych pojęć powinno chyba przebiegać stopniowo, z zachowaniem balansu, by widz się w tym nie pogubił?
– Kluczowe jest rzeczywiście znalezienie równowagi. Uważam, że media sportowe mają bardzo duży wpływ na to, jaki jest poziom dyskusji o piłce nożnej i sporcie w ogóle w całym kraju. Dobrze by było podnosić ten poziom. Skoro pojawiają się nowe narzędzia, które pozwalają nie mówić „dali z wątroby”, tylko móc jakoś pewne rzeczy udokumentować, to trzeba korzystać z różnych udogodnień. To sprzyja lepszemu opisowi piłki nożnej.
Niemniej, jeśli wprowadzamy jakieś pojęcie, musimy się zastanowić, czy jest potrzebne i zrozumiałe. Jeśli nie – trzeba dany termin wyjaśnić. Nie możemy zakładać, że odbiorca wie, co to są HSR-y albo PPDA. Lepiej powiedzieć, że jakiś piłkarz potrafi pokonywać duże dystanse na wysokiej szybkości, że dana drużyna szybko doskakuje do rywala, nie pozwalając mu na swobodną wymianę piłki na własnej połowie niż uciekać się do trenerskiej terminologii, tak jak wspomniane już HSR-y czy PPDA.
Za 10 czy 20 lat być może pewne pojęcia, dziś postrzegane jako specjalistyczne, wejdą na dobre do języka piłkarskiego i będą powszechnie używane, ale to wymaga czasu. Myślę, że dzisiaj już żadnemu kibicowi piłkarskiemu nie trzeba tłumaczyć, co to jest pressing. Kilkanaście lub kilkadziesiąt lat temu nie było to takie oczywiste. Lubię korzystać z programów scoutingowych czy statystycznych, ale staram się wyciągnąć z nich esencję. Wolę powiedzieć, że ktoś dobrze pracuje bez piłki, a nie że jest w czołowej trójce doskoków na 90 minut.
fot. M. Trela – Canal+Sport