Piotr Żelazny: „Kopalnia” to projekt mojego życia
„Magazyn Kopalnia” powraca! Porozmawialiśmy z Piotrem Żelaznym, pomysłodawcą projektu o latach przerwy i wyczekiwanym numerze piątym. Nasz rozmówca zdradził nowe szczegóły na temat tekstów, które znajdą się w wydaniu. *** Miłosz Marek: Rozmawiamy tuż po rozpoczęciu przedsprzedaży piątej „Kopalni”. Książka w druku, wszystko załatwione. Co czujesz? Piotr Żelazny: Czuję niesamowitą ulgę i jednocześnie wielką ekscytację. […]
„Magazyn Kopalnia” powraca! Porozmawialiśmy z Piotrem Żelaznym, pomysłodawcą projektu o latach przerwy i wyczekiwanym numerze piątym. Nasz rozmówca zdradził nowe szczegóły na temat tekstów, które znajdą się w wydaniu.
***
Miłosz Marek: Rozmawiamy tuż po rozpoczęciu przedsprzedaży piątej „Kopalni”. Książka w druku, wszystko załatwione. Co czujesz?
Piotr Żelazny: Czuję niesamowitą ulgę i jednocześnie wielką ekscytację. Ulgę, bo wiem, że to strasznie długo trwało. Było wiele różnych wydarzeń po drodze. Tak naprawdę dwa lata minęły od poprzedniego tomu…
Nawet trzy.
Nawet wypierałem to… Wolałem myśleć, że dwa. Dlatego ulga, że się udało, jest tym większa. Ekscytację, bo to uczucie zawsze temu towarzyszy. Napisałem ostatnio na Twitterze, że „Kopalnia” to dla mnie projekt życia. Coś co bardzo lubię. Kiedy widzę te wszystkie pozytywne opinie, społeczność, która się wokół tego tworzy – mówię o dziennikarzach i czytelnikach, to ciepło mi na sercu.
Sam napisałeś i mówisz, że przerwa między kolejnymi wydaniami była zbyt długa. Dlaczego?
Dużo się stało. Jakby to powiedzieć – stał się rynek. Żeby funkcjonować na odpowiednim poziomie, mam na myśli poziom materialny, musiałem się łapać nieskończonej liczby fuch. Do tego dochodziła praca zwykła. Do stycznia pracowałem w „Rzeczpospolitej”. Zwyczajnie brakowało czasu. Nie potrafiłem pogodzić pisania w różnych miejscach, chodzenia do telewizji, radia, prowadzenia swojego programu z wydawaniem „Kopalni”. Żeby coś takiego zrobić, potrzeba mnóstwo, mnóstwo czasu i energii. Kiedy w styczniu odszedłem na freelance, wtedy wiedziałem, że robię to po to, aby robić „Kopalnię”. Ale na początku wyglądało to tak, że łapałem każdą fuchę, żeby utrzymać poziom życia.
W okolicach lutego zrozumiałem, że nie tędy droga. Po to odszedłem z „Rzeczpospolitej”, żeby skupić się na najważniejszym – „Kopalni”. Właściwie wtedy rzuciłem wszystko inne, przestałem pojawiać się w Newonce, z którym zacząłem współpracę. Mogłem się poświęcić. Cztery miesiące później mamy książkę w druku.
Szybko przeszliśmy do kwestii finansowej. Jak wygląda sprawa rentowności przedsięwzięcia. Czy wydając „Kopalnię” musiałeś dokładać do interesu? Czy to było jednym z powodów przez które magazyn się nie ukazywał?
Finanse nigdy nie były problemem. To samofinansująca się historia. Dzięki temu, jaki był układ z dziennikarzami, którzy w większości są moimi dobrymi znajomymi, że zawsze mogłem im płacić po sprzedaży numeru. Problemem zawsze był czas i tylko czas. Pytasz o rentowność. Nie chcę i nie będę mówił dokładnych liczb, ale zarabiałem na tym. Nie było to krocie, ale nigdy nie dokładałem.
Widziałem wpisy, którzy czekali na nową „Kopalnię” i pisali „załóżmy zbiórkę, zróbmy crowdfunding” albo „gdyby znalazł się sponsor”. Problem to czas. Napisanie tekstu do tego numeru zajęło mi 9 miesięcy. To nie są rzeczy, które pisze z dnia na dzień. To samo pisanie. A potem jeszcze redagowanie tekstów, cała sprawa łamania. Jestem jednoosobową redakcją, choć oczywiście pomagają mi różne osoby. Potrzebny jest czas i moce przerobowe, żeby się w to zaangażować.
Czego czytelnicy nie mogą dostrzec w takim procesie tworzenia? Bycie jednoosobową redakcją, o czym mówisz?
Pewnie tak. Aczkolwiek ludzie bardzo mi pomagają. Mam wspaniałych grafików, którzy to łamią. Przy tym numerze współpracowałem z Anną Wieluńską. Ona była niesamowita. Zrobiła tak niesamowity layout i szatę graficzną. Wielką pomoc przy redakcji dostałem od osoby, która nie chce być ujawniona, a jest to jeden z dziennikarzy. Myślę, że to czego czytelnicy nie widzą, to ile czasu i energii to zajmuje.
6 lat minęło od wydania pierwszej „Kopalni”. Zacząłeś mówić o zmianach na rynku. Wydanie piątego numeru jest trudniejsze od wcześniejszych?
Znacznie trudniejsze przez to, że rynek medialny jest do bani. Wszyscy dziennikarze robią na siedmiu etatach. Oprócz tego, że piszą do swoich gazet, łapią fuchy, chodzą do telewizji, prowadzą swojego Instagrama, Facebooka, Twittera, bo muszą być marką, żeby w tym świecie istnieć. Pracują 24 godziny na dobę. Zarabiają takie same pieniądze jak sześć lat temu albo mniejsze. Przez to, że mniejsze, muszą łapać fuchy.
Rynek medialny w Polsce jest tragiczny. Przez to mamy całą rzeszę dziennikarzy, którzy godzą się na łatwe historie. Broń Boże, nie chcę nikogo krytykować, ani wymieniać z nazwisk. To jeden z efektów słabości rynku jest to, że tyle osób angażuje się w reklamowanie różnych produktów. Kiedy 6 lat temu robiliśmy pierwszą „Kopalnię”, to większość z nas pracowała w jednym miejscu i w zasadzie tyle. To wystarczało, żeby godnie żyć. Dzisiaj jest znacznie więcej pracy. Internet to nienasycona bestia. Niesłusznie, bo tekstów w sieci jest za dużo. Są takie, które nie trafiają absolutnie do nikogo. Dosłownie. Klika je 7, 10, 16 osób. Selekcja jest słaba, ale trzeba pisać. Dlatego mam wrażenie, że dziennikarze pracują całą dobę.
Padł temat mediów społecznościowych. Czy „Kopalnia” postawi na ich rozwój?
Nie wiem, co masz na myśli, mówiąc „rozwój”. Przez przerwę one przycichły, ale teraz wróciły. Jeśli pytasz, czy powstanie jakiś podcast albo vlogi i YouTube. Chciałbym, ale…
…ale nie złożysz deklaracji.
Bo mam wrażenie, że rynek jest przesycony. Dzisiaj czytelnik nie jest w stanie obejrzeć wszystkie vlogi, obejrzeć podcasty, przeczyta wszystkie teksty. Jasne, fajnie byłoby działać pod szyldem „Kopalni”, ale większość dziennikarzy pojawiających się w magazynie mają swoje blogi, media społecznościowe i rozumiem, że im muszą się poświęcać. Chciałbym mieć podcast. Chciałbym, żeby wrócił i był regularny.
Możesz zdradzić, w jakim nakładzie wychodzi „Kopalnia 5”?
Nie wiem czy mogę.
To może czy jest większy niż poprzednie?
Nie. Dokładnie taki sam.
Pojawiły się informacje na temat poprzednich wydań. Czwarty i trzeci są do kupienia, pierwszy i drugi będzie dodrukowany. Pojawił się tweet kolekcjonera niezbyt zadowolonego z tego pomysłu – odpowiedziałeś na niego, co sobie wtedy pomyślałeś?
Ale linkuj sklep wszędzie, bo mogą ludzie przegrać z googlem w tej materii. A jako staremu kolekcjonerowi w ogóle mi się nie podoba dodruk K1 i K2- nie po to swego czasu pół miasta zbiegałem, żeby teraz kurier każdej łajzie pod drzwi przywiózł. pic.twitter.com/iIof50Brq4
— Tomek Górka (@tomaszgorka24) August 20, 2020
Bardzo mi się podobał. Trochę nie fair, wiem, ale taki jest rynek. To stuprocentowy efekt współpracy z SQN. Sam nie dodrukowywałbym tak małej ilości egzemplarzy. Natomiast SQN to potężny wydawca, mają potężną maszynę za sobą i mogą sobie i nam na coś takiego pozwolić. Z jednej strony to ekstra, ale z drugiej wiem o co chodzi. Wszyscy chcemy być trochę, jakby to powiedzieć, alternatywni i oryginalni w tym co robimy. Ci, którzy zdążyli kupić #1 i #2 mogli nazywać się prawdziwymi fanami albo znawcami. Teraz będzie trochę inaczej, ale nie możemy się na to obrażać. Taki jest rynek. Osobiście się cieszę, że taki dodruk będzie.
Napisał to pan Tomasz Górka. Sprawdziłem waszą znajomość na Twitterze. W okolicach stycznia prowadziłeś z nim ożywioną dyskusję. To był jeden z momentów przełomowych?
To byłaby przesada, gdybym powiedział, że wtedy podjąłem decyzję, jednak wtedy faktycznie porządnie mnie ochrzanił. Trafiła do mnie jego uwaga. I zrobiło mi się ciepło. Widziałem reakcję ludzi. Można było wywnioskować, że czekają aż się zepnę i zrobię piątą „Kopalnię”.
Największą zasługę ma jedna osoba – moja żona Klara. Pozwoliła mi odejść z „Rzeczpospolitej” i zająć się tym. Powiedziała, że przez chwilę damy radę.
Bardzo dużo zdradziłeś już w opisie, na Twitterze. Mówisz o porażce, bardzo chciałeś taki numer. Przedstawicie chyba wszystkie jej odcienie.
Tak staramy się robić. W ogóle nie ma tam pochwały porażki. Nie ma tam ani jednego tekstu, który mówi, że spoko jest przegrać. Cały czas wszystko dotyczy sportu. Piszę, że drażni mnie slogan, który wkradł się do języka sportowego, że „drugi to pierwszy przegrany”. Bardzo tego nie lubię. Są fenomenalne historie pisane przez przegranych. Ale żeby było jasne – nie ma takiego tekstu, że przegrywanie jest fajne. Pokazujemy różnie odcienie porażki. Mam wrażenie, że znaleźliśmy dość nieoczywiste podejście i kąty.
Jeśli myślę o wygranych i przegranych to widzę Holandię ’74. Przegranych, którzy na stałe weszli do kultury, że zapomina się, że przegrali. Nikt nie pamięta, że Johan Cruijff przegrał tamten finał mistrzostw świata. Albo inaczej: pamiętają, ale nikomu to nie przeszkadza. Zajęliśmy się tym. Tekst o tym napisał holenderski freelancer, dziennikarz, autor jego biografii oraz książki o mistrzostwach świata w 1974 roku z holenderskiej perspektywy. Nazywa się Auke Kok. To bardzo dowcipny, mocno ironiczny kawałek, który na pewno nie powstałby z pióra kogoś, kto Holendrem nie jest. To niesamowicie ironiczny tekst. To jeśli chodzi o oczywistą porażkę. W innych przypadkach wydaje się, że zajęliśmy się nieoczywistymi przypadkami.
Na pewno nie powiesz mi, że któryś tekst, jest twoim ulubionym. Poza tym o Holandii, gdzie on, tak jak mówisz, ilustruje twoje spojrzenie na piłkarską porażkę. A najbardziej nieoczywisty tekst? Ten twój o drużynie Janusza Wójcika z igrzysk w Barcelonie?
Mój tekst jest mi bardzo bliski i niemiłosiernie się nad nim napracowałem. Uważam, że jest bardzo ważny. Trochę burzący klimat wokół srebrnej drużyny z Barcelony. Natomiast czy jest nieoczywisty? To nie jest tak, że odkrywam Amerykę. To właśnie zaczęło funkcjonować jako wpadka dopingować trzech piłkarzy przed wylotem na igrzyska. Wykryto u nich podwyższony poziom testosteronu. Czterech kolejnych było na granicy. Wszystko wskazuje na to, że cała drużyna była szprycowana.
Po zdobyciu srebra przestano o tym mówić. W 1992 roku sprawa była znana. Zebrałem wszystko do kupy i całkiem sporo nowych rzeczy ustaliłem. Natomiast to przeszło do anegdoty. Janusz Wójcik praktycznie całe życie spędził na ukręcaniu głowy temu wydarzeniu. W tekście pokazuję, jak jego wersja zmieniała się przez lata. Pod sam koniec osiągnęła karykaturalne rozmiary. Opowiadał o pijanych kontrolerach, którzy wypili skrzynkę piwa i do niczego się nie nadawali, co jest wierutnym kłamstwem. W pewnym momencie dziennikarze zaczęli brać wersję Wójcika jako dobrą monetę. W końcu zdobyliśmy srebro, więc po co bruździć. Pisząc ten materiał, docierając do ludzi, którzy byli w tę historię zaangażowani, usłyszałem: „ale po co pan to pisze”.
„Po co drążyć.”
Tak, po co psuć…
Szalenie ważny jest tekst Leszka Jarosza o jednej z najsłynniejszych polskich porażek. Mowa o porażce z Brazylią na mistrzostwach świata w 1938 roku. Mitem, który wdarł się do polskiej, a nawet światowej piłki jest to, że Ernest Wilmowski strzelił cztery gole. Leszek Jarosz znalazł dość mocne tezy, że może niekoniecznie cztery. Te informacje nie były nigdzie publikowane.
I to jest najdłuższy tekst w całym wydaniu?
Tak, jest cztery razy dłuższy niż lektury szkolne z epoki pozytywizmu. Zdecydowanie bliżej rozmiarów „Lalki” niż „Naszej szkapy”.
Na końcu notki prasowej wydawnictwa SQN pojawia się wspomnienie szóstej „Kopalni”. Czy jesteście umówieni na regularne publikacje?
Nie. Powiedzieliśmy sobie, że jeśli będzie fajnie, to będziemy robić dalej. Trzeba zadbać, żeby tak było.
To ile masz myśli przewodnich na kolejne numery?
Daj spokój. Mogę wymyślić cztery na godzinę. Nie kończą się i nie będą się kończyć. Futbol jest tak piękny i ma tyle aspektów, w taki fantastyczny sposób można mówić o świecie przez pryzmat piłki, co ja uwielbiam powtarzać i robię to od pierwszej „Kopalni”.
Fot.: Magazyn 4-4-2 / TVP