Finansowe przygody Atletico, czyli nie można mieć wszystkiego
Niepłacenie podatków, zaleganie z wypłatami pensji czy wydawanie dużo więcej niż się zarabia. Nie jest to wstęp do opowieści o polskiej futbolowej peryferii, ale realia panujące u dwukrotnego w ostatnich trzech latach finalisty Ligi Mistrzów.
Jeśli myślisz, że utrzymujące się w europejskim topie Atlético Madryt posiada/ło stabilną płynność finansową – żyjesz w błędzie. Mało brakowało, a o stołecznym klubie mówiłyby tylko lokalne gazety, bo Rojiblancos stali na krawędzi przepaści. Dzisiaj jest już dużo lepiej, ale do permanentnej równowagi finansowej jeszcze długa droga.
Kluczowy spadek (do Segunda) po Jesúsie Gilu
Finansowe turbulencje Atlético to przede wszystkim pokłosie bujnej prezydentury Jesúsa Gila (1987 – 2003) oraz hulaszczego trybu zarządzania finansami przez jego następców – Gila Marína oraz Enrique Cerezo. Proszę sobie wyobrazić, że ten pierwszy nie tylko zapisał się w kartach historii dzięki swoim niepowtarzalnym wypowiedziom („Najlepiej jakby samolot z [naszymi] piłkarzami się rozbił”), ale również dzięki niepłaceniu podatków przez równe dwa lata, jeszcze zanim Atlético spadło do Segunda División. Serio! Jedni spadkowicze myślą nad relokacją kosztów, drudzy o zmianach personalnych w drużynie, a Jesús Gil po prostu na dwa lata odwrócił się plecami do fiskusa.
Nic zatem dziwnego, że wraz ze swoją śmiercią pozostawił synowi (większościowemu udziałowcowi) oraz Cerezo klub z ogromnymi długami, które w 2011 roku osiągnęły ponoć wysokość 520 mln euro (nawet więcej, chociaż trudno uwierzyć w tak astronomiczne kwoty). Przynajmniej tak zdradzają byli audytorzy, udziałowcy lub pracownicy klubu. Oczywiście, że nie jest to nominalnie najwyższy dług w Europie, bo w tamtym okresie na widok 500 mln euro władze Realu Madryt, FC Barcelona czy Manchesteru United po prostu wzruszały ramionami. Dług nabiera powagi dopiero, gdy nawet pięciokrotnie(!) przewyższa roczne przychody klubu. Tak było właśnie z Atlético Madryt.
Oczywiście nie można całej winy zwalać na Jesúsa Gila. Atlético długie lata nie potrafiło opanować finansów klubu, ciągle więcej wydając niż zarabiając. W 2006 już same pensje na piłkarzy niemal przewyższały roczny przychód! Nie było żadnych planów i struktur mogących pozyskiwać nowych inwestorów. Nie wiadomo było nawet, kto tak naprawdę rządzi, mimo posiadania większości udziałów w rękach Gila Marína – jego wizja przyszłości klubu całkowicie różniła się od tej Cerezo. Przekładało się to na aspekt sportowy – od 2002 roku w ciągu sześciu lat Atlético zatrudniło aż 9 trenerów, kupiło ponad 60 piłkarzy i jeszcze więcej sprzedało. Przemiał i brak stabilności. Do klubu wchodziło się jak po ziemniaki i szło dalej. Nikt nie znał tam wtedy słowa „długoterminowość”.
Nic zatem dziwnego, że stowarzyszenia kibicowskie zaczęły oskarżać zarząd o niegospodarność. Grupy Señales de Humo oraz Atleticos por el Cambio nie tylko zorganizowały specjalny protest, ale również uznawały, że udziały klubu są warte… zero euro. Na tyle to poruszyło Cerezo i Gila, że pewnego dnia postanowili pojawić się w rozgłośni Cadena SER, aby wytłumaczyć, że Atlético naprawdę ma sporo pieniędzy.
– Wygraliśmy Ligę Europy oraz Superpuchar Europy UEFA, więc nasz budżet został dość solidnie uposażony finansowo. Problemem nie jesteśmy my jako klub, ale niesprawiedliwa dystrybucja przychodów z praw transmisji! – grzmiał w 2011 roku Cerezo.
Coś w tym było – duopol w postaci Barcelony i Realu Madryt zgarniał tyle, co pozostałe 18 drużyn łącznie, czyli około 150 milionów euro na klub. Wówczas Atlético dostawało 44 miliony i aspirowało do miana trzeciej siły w lidze. Było to jakieś wytłumaczenie, jednakże w sprawie domniemanego długu, przewyższającego roczny przychód nawet pięciokrotnie, Cerezo w ogóle się nie wypowiedział. Jeśli myślał, że sprawa rozejdzie się po kościach, to grubo się mylił – Señales de Humo wraz z pomocą kancelarii Cremades & Calvo Sotelo przygotowało raport składający się z czterech tysięcy stron, dotyczący rzekomych defraudacji pieniężnych od sezonu 2003/2004 przez władze Atlético. Było to o tyle istotne, że klubem zajęła się… hiszpańska prokuratura, która wszczęła w tej sprawie śledztwo. Od tego momentu nad głowami Cerezo i Gila pojawił się pierwszy bat, który być może uratował klub przed bankructwem.
Zarząd wciąż zasłaniał się zwycięstwami na arenie międzynarodowej. Mimo wszystko pieniądze za (niespodziewane wówczas) wyniki sportowe nie mogły być wytłumaczeniem na kompletną niegospodarność. Klub miał kolosalny dług w 2011 roku, jednakże jedyne co pozostawało tajemnicą to prawdziwa jego wysokość. Trudno było doszukiwać się obiektywizmu wśród osób, które miały interes w tym, aby zawyżyć bądź zaniżyć podawaną publicznie liczbę. Wspomniany raport Señales de Humo sugerował, że Atlético jest winne łącznie aż… 782 miliony euro! Bankom, wierzycielom, agentom, pracownikom klubu i przede wszystkim urzędowi skarbowemu. Nawet jeśli nie była to prawda i dług wcale nie był aż tak wysoki, z ekonomicznego punktu widzenia należałoby zacisnąć pasa i liczyć każde euro. Nie w przypadku Rojiblancos.
Chciano mieć wszystko!
Według mediów fiskus zaproponował niebywałą współpracę(sic!) w 2011 roku z madryckim klubem, przez co dług (wynoszący rzekomo aż 155 milionów euro!) miał zostać spłacany ratalnie – po 15 milionów rocznie. Niepłacenie podatku potraktowano jako… pożyczkę. Prawie połowa sumy, jaką wisiało Atlético Haciendzie, to zobowiązania jeszcze z czasów Jesúsa Gila, gdy ten w Segunda División postawił wszystko na jedną kartę i w ogóle nie płacił podatków. Aby podkreślić wielkość czarnej otchłani, w jakiej znajdowało się Atlético, w tamtym czasie drugim największym dłużnikiem wobec skarbówki była FC Barcelona, która wisiała fiskusowi zaledwie… 48 milionów euro!
Atlético poszło na układ z Haciendą, jednakże – tak jak wspomniałem – nadal prowadziło ekspansję na rynku transferowym, jednocześnie trzymając do samego końca swoje najlepsze gwiazdy. Tak było w przypadku Sergio Agüero, którego Cerezo nie chciał sprzedać zbyt łatwo oraz Radamela Falcao, zakupionego za spore pieniądze. Atlético, będąc pod presją urzędu skarbowego (później nawet Unii Europejskiej!), całą sumę 50 milionów euro za Argentyńczyka oddało fiskusowi, aby chwilę później lekką ręką wydać… 40 milionów, ustalając klubowy rekord transferowy za Kolumbijczyka.
To jest właśnie całe Atlético. Spadliśmy do Segunda? Wydawajmy pieniądze, nie płaćmy podatków, ale koniecznie wróćmy do Primera División! Dług wobec fiskusa? Nieważne! Nadal wydawajmy pieniądze, kupujmy dobrych piłkarzy, musimy być w piłkarskim topie. A dług? Spłaci się! Czy jest to nieodpowiedzialność czy może racjonalne podjęcie ryzyka? Chyba jedno i drugie. Chciano mieć wszystko, tak naprawdę w skarbcu nie mając nic.
Jest jeszcze trzecia opcja, a mianowicie zaleganie z płatnością. Mówiąc krócej – świadome pogłębianie długu. Transfer Falcao, według Marki, miał zostać dokonany przy udziale tzw. TPO czyli Third-Party Ownership, co często graniczy z przekroczeniem prawa. Część pieniędzy dostało FC Porto, a część firma posiadająca wizerunek piłkarza. Ponadto kwotę rozłożono na kilka rat, przez co w sumie Atlético zamiast 40 milionów zapłaciło na wstępie… 7 milionów. Inny przekręt – wypożyczenie Diego z Wolfsburga na sezon 2011/2012. Piłkarz podobno nie dostawał przez długi okres pensji albo dostawał mniej niż powinien. Mogła to być prawda, bo klub w 2012 roku wydawał na pensje 64 miliony euro, a dług wobec pracowników wynosił… 52 miliony. W końcu musiano się jednak dogadać, skoro po wypożyczeniu w klubie Diego został na krótko, ale na stałe w Madrycie.
W dobie finansowych problemów zdecydowano się na jeszcze jeden spory wydatek – budowę nowego stadionu. Tak. W 2011 roku ruszyły pierwsze dźwigi na La Peinecie (teraz już wiemy, że stadion będzie nosił nazwę Wanda Metropolitano), a planowana inauguracja, po kilkukrotnych opóźnieniach, ma mieć miejsce wraz ze startem nowego sezonu. Koszt – 270 milionów euro. Można?
Atlético Madryt – najlepsza reklama dla Human Resources
Nawet jeśli Atlético w latach 2000-2012 było uważane za najgorzej prowadzony klub piłkarski w Europie, dwie decyzje uratowały go przed całkowitym bankructwem. Pierwsza z nich dotyczyła zatrudnienia Jesúsa Garcíi Pitarcha na stanowisku dyrektora sportowego w 2006 roku. Ten człowiek sprowadził do Madrytu bardzo rentownych piłkarzy, takich jak Diego Forlána, Sergio Agüero, Diego Costę, Godina, Mirandę czy Filipe Luísa. Oni grali (niektórzy grają nadal) jak z nut na Vicente Calderón, przez co kibice mogli wierzyć w odrodzenie Atlético, a do skarbca mogły wpaść tony „złotych denarów” na spłacenie długu kolejne transfery. Oczywiście zdarzały mu się wpadki, jak np. Maniche czy Heitinga, ale bilans w Atlético miał całkiem niezły. Po Pitarchu klub nadal w niebywały sposób potrafił zastąpić wielkie gwiazdy kolejnymi, czy to pozyskując z rynku piłkarskiego (Mandžukić, Falcao, Griezmann), czy odkrywając wśród swoich młodzików (De Gea, Koke). Mało kto w La Liga ma takiego nosa do transferów co Rojiblancos.
Drugim „złotym strzałem” było zatrudnienie pod koniec 2011 roku Diego Simeone. To on zapoczątkował wielką serię zwycięstw, to za jego czasów Atlético po kilkunastu latach wygrało z Realem Madryt, to on zapewnił odświeżenie gabloty z pucharami oraz przebił się w lidze przez hegemonów i zdobył mistrzostwo Hiszpanii. Dzięki jego pracy kibice z Vicente Calderón mogli bukować sobie bilety do Mediolanu i Lizbony, aby obejrzeć jak ich drużyna gra w finale Ligi Mistrzów. Wiele do pełni szczęścia nie zabrakło. Można nawet rzec, że w 2014 roku zabrakło tylu sekund do triumfu w Champions League, w ile można wypowiedzieć zdanie „kochamy cię, Diego!”
Świetne transfery przed erą Simeone zapewniały tłumy ludzi na trybunach, zdobycie takich trofeów jak Ligi Europy czy Superpucharu Europy, a drużynę El Cholo permanentną obecność na salonach światowej piłki nożnej. W znaczny sposób te dwa czynniki utrzymały tonące Atlético na powierzchni wody, ponieważ triumfy w Lidze Mistrzów gwarantowały ogromne sumy pieniężne za same wyniki sportowe oraz za transmisje telewizyjne. Świetnie obrazuje to wykres zależności między wpływami z europejskich źródeł z tych „chudszych lat” do zysku operacyjnego klubu.
Praktycznie nie ma już znaczenia jak długo Diego Simeone będzie jeszcze trenować w Atlético – on już teraz zasługuje na ogromny posąg przed Wanda Metropolitano (skoro Calderón ma zostać zrównane z ziemią). Gdyby nie on, Atlético grałoby na peryferiach i z być może większą uwagą sprawdzało swój stan konta, niż pozycję drużyny w tabeli. Interesujące w tym wszystkim jest skrócenie kontraktu El Cholo z 2020 do 2018 roku. Spokojnie – Simeone obiecuje zostać w klubie, jednakże sam zainteresowany twierdzi, że jest to umowa lepsza dla klubu, mimo że ma… zarabiać więcej.
Jak jest teraz?
Na zewnątrz wygląda to fantastycznie. Zmalał dług wobec urzędu skarbowego do 45 milionów euro, Atlético generuje kolejny rekordowy roczny przychód w wysokości 229 milionów, istnieje spora szansa na poprawienie tego wyniku po aktualnym sezonie, a sam Gil Marín został uznany najlepszy prezydentem klubu piłkarskiego za rok 2016. Zniknęła polaryzacja w dystrybucji pieniędzy za prawa do transmisji w La Liga, co oznacza zainkasowanie prawie 100 milionów euro za ten sezon (rok temu 67 milionów, dwa lata temu – 48). Sponsorzy z większymi funduszami pukają do drzwi klubu, a karnety na przyszły sezon sprzedają się jak świeże bułeczki. Ponadto Atlético gra dobry futbol, trzyma się hiszpańskiej czołówki, permanentnie miesza w Lidze Mistrzów i co najważniejsze – nadal dowodzi nim Diego Simeone.
Cały ten piękny obraz psuje zaciągnięta niedawno krótkoterminowa pożyczka, którą bardzo szybko muszą spłacić włodarze Atlético. Chodzi o sumę 160 milionów euro i w związku z tym kilku świetnych piłkarzy może opuścić tego lata Calderón, np. Antoine Griezmann, Saúl Ñíguez czy Koke. Wanda Metropolitano rodzi problemy niemal od samego początku jej planowania, choć zamiar wybudowania nowego stadionu – nawet w czasach tragicznej sytuacji finansowej – był w pewnym stopniu zrozumiały. Większy obiekt to większe koszty eksploatacji, ale biorąc pod uwagę jak bardzo liczna i zaangażowana jest społeczność kibicowska Atlético, nowy stadion będzie mógł zarabiać nie tylko na siebie, ale również na klub. Mimo wszystko opóźnienia oraz niekorzystne pożyczki zaciągane w banku Carlosa Slima (jednego z inwestorów Wanda Metropolitano) wprowadzają sporą łyżkę dziegciu do beczki madryckiego miodu.
Atlético powstało z kolan, choć nadal jeszcze chodzi na czworaka. Klub jest żywym przykładem tego, że można częściowo wyjść z nawet najgłębszego bagna finansowego dzięki fantastycznym ruchom kadrowym. Może i dobra passa związana z wyborem trenera trwa zaledwie 6 lat i dotyczy tylko jednego człowieka, należy jednak przyznać, że w Atlético przewijali i przewijają się fenomenalni sportowcy od dawna. Szkoda, że kładzie ona cień na długoletni okres fatalnego zarządzania pieniędzmi.
Cóż, nie można mieć wszystkiego!
Tekst pochodzi ze strony Olemagazyn.pl