20.03.2017 17:54

Niebanalna smykałka do biznesu Realu Madryt

Real Madryt kojarzy Ci się z wielkimi pieniędzmi, galaktycznymi transferami i sportowym przepychem?


Jeśli tak, to bardzo słusznie, choć do powyższych skojarzeń należy dorzucić jeszcze jedno – doskonałe zarządzanie finansami. Florentino Pérez traktuje Real jak własną firmę i… robi to dobrze! Gdy jedna z nich (Grupa ACS) buduje wysokie biurowce, druga buduje nie tylko swoją wiarygodność finansową, ale przede wszystkim to, co dla klubów sportowych jest najważniejsze – wzrosty i wysokie obroty.

Królewskie podejście do finansów

Trudno się do czegokolwiek przyczepić. Chęć poszukania dziury w całym nie wynika z mojego osobistego zamiłowania do FC Barcelony. Z czystej ciekawości chciałem znaleźć istotne luki w finansowym zarządzaniu Realu Madryt. O takie jest naprawdę bardzo trudno, ponieważ Florentino Pérez wykonuje od kilku lat fantastyczną pracę. Choć Real Madryt przestał być klubem z największymi przychodami na świecie (ustępuje Manchesterowi United i FC Barcelonie), to w przypadku dyscypliny finansowej bije o głowę pozostałe marki piłkarskie.

Przede wszystkim utrzymuje fantastyczną proporcję wydatków na płace do przychodów – 49%. Innymi słowy, kwota wydawana na wynagrodzenia jest równa niemal połowie łącznych wpływów do klubu. W momencie, gdy FC Barcelona posiada wskaźnik 64%, a maksymalny zalecany próg przez UEFA to 70%, Real ma bardzo restrykcyjny i efektywny dla jego dalszego rozwoju poziom płac. Jest to trudne, ponieważ madrycki zespół posiada w swoich szeregach piłkarzy z najwyższej światowej półki, więc musi im płacić na tyle godnie, aby móc utrzymać białe szaty na ich wysportowanych torsach. Jednocześnie musi generować ogromne (w tym wypadku dwukrotnie większe od wydatków na płace) przychody. Co jest jeszcze bardziej niewyobrażalne – taki stan utrzymuje się od… 14 lat! W sezonie 2009/2010 ratio wynosiło nawet 43%, gdy jeszcze 16 lat temu wskazywało… 90%!

Drugim aspektem świadczącym o świetnej kondycji finansowej klubu jest ogólne zadłużenie netto. Zadłużenie, którego… nie ma! Real Madryt po raz pierwszy od 11 lat posiada kapitał rezerwowy i nie wisi nikomu ani eurocenta. Przynajmniej tak podają oficjalne źródła. „By lepiej zrozumieć skalę tego sukcesu, wystarczy powiedzieć, że Manchester United w ostatnim okresie rozrachunkowym zanotował dług netto na poziomie 536 milionów euro, Juventus 209 milionów euro, a Barcelona 280 milionów euro”, mówi El Jarek, redaktor prowadzący realmadryt.pl. Brak jakiegokolwiek zadłużenia powoduje zwiększenie płynności finansowej oraz wiarygodność w oczach potencjalnych nowych wierzycieli, a przy tym daje możliwość dokonywania kolejnych inwestycji. Brzmi rozsądnie, prawda?

Restrykcyjne podejście do finansów spowodowało uszeregowanie wewnętrznych problemów z pieniędzmi, jednakże wg raportu Deloitte Real Madryt znalazł się dopiero na piątym miejscu w Europie pod względem tzw. przychodów komercyjnych. O powodach więcej opowiem później, jednakże już teraz mogę zdradzić, że pomimo lukratywnych letnich wyjazdów do Chin czy Australii, Real nie zarobił z umów sponsorskich oraz reklamowych tyle, ile kluby o podobnej randze.

Sponsorzy dopiero się rozkręcają

Z Realem Madryt bardzo blisko współpracuje trzech głównych sponsorów: Emirates, Adidas oraz IPIC. Są to podmioty, które najmocniej inwestują w klub ze stolicy Hiszpanii i znajdują się na szczycie sponsoringowej piramidy. Na dole znajdują się partnerzy regionalni, techniczni oraz jeszcze inni, którzy nie tylko wspierają klub finansowo, ale również od strony technologiczno-technicznej (np. Microsoft udostępnia swoje zaplecze i know-how z branży IT, a Audi rozdaje piłkarzom najnowsze modele swojej marki). Nie mogą się oni jednak równać z arabskimi liniami lotniczymi, odzieżowym gigantem oraz spółką paliwową tryskającą petrodolarami.

Każdy z trzech głównych podmiotów posiada pewną rolę w finansowaniu Realu Madryt. Widoczne od 2011 roku logo Fly Emirates przynosi budżetowi 30 milionów euro rocznie. To dokładnie tyle, ile aktualnie FC Barcelona otrzymuje (jeszcze) od Qatar Airways, choć już od nowego sezonu ta kwota wzrośnie o 25 milionów na mocy umowy z japońskim Rakutenem. W przypadku Realu 30 milionów również może wzrosnąć do podobnej kwoty, gdyż umowa z Emirates została zawarta do czerwca 2018 roku. Istnieje zatem duże prawdopodobieństwo, że w tym roku poznamy nowego (lub nowego-starego) sponsora, który zaproponuje tyle samo lub więcej pieniędzy, co japoński gigant e-commercowy FC Barcelonie.

Adidas płaci Realowi 40 milionów euro rocznie.Biorąc pod uwagę branżę, ta kwota to przysłowiowe „frytki”. FC Barcelona od Nike otrzymuje 150 milionów euro rocznie, co aktualnie jest kwotowym rekordem na linii sponsor techniczny – klub sportowy. Manchester United od Adidasa otrzymuje 90 milionów euro. Chelsea od Nike będzie od tego roku otrzymywać 125 milionów euro. Umówmy się, ale jak na najlepszy klub XXI wieku oraz zdobywcę popularnych La Decimy i Undecimy, pieniądze oferowane przez Adidasa to drobniaki. Prawdopodobnie ekipa sprzątająca, która po każdym meczu Realu na Santiago Bernabéu ogarnia porządek na trybunach, zbiera rocznie więcej z pozbieranych z ziemi zgubionych przez kibiców Realu eurocentów.

Póki co można opierać się jedynie na medialnych pogłoskach. Te mówią o 150 milionach euro plus 50 milionów dodatkowych, zależnych od wyników sportowych – takie są rzekome wymagania Florentino Péreza. Nie wiadomo, czy Adidas zdoła je spełnić, jednakże Nike stara się przerwać prawie 20-letnią relację i ponoć jest w stanie takie pieniądze wyłożyć na madrycki stół. Kiedy ja opieram się na pogłoskach, zapewne w tym momencie trwają zażarte negocjacje i walka o ogromne pieniądze o logo obok herbu Królewskich.

IPIC to ogromny koncern paliwowy, wywodzący się ze Zjednoczonych Emiratów Arabskich. Głównym polem współpracy Realu z szejkami jest stadion, a w zasadzie jego restauracja i ogólna rozbudowa. Klub nie zapłaci ani eurocenta za całą inwestycję – całość ma pokryć IPIC, a mowa tutaj o 400 milionach euro. Od tego roku pierwsze koparki i dźwigi ruszą do pracy, a za trzy lata Bernabéu będzie nie tylko wyglądać, ale również nazywać nieco inaczej. Prawdopodobnie Estadio Santiago Bernabéu zmieni nazwę na Estadio Cepsa Bernabéu. Drugi człon to nazwa hiszpańskiej spółki paliwowej, której właścicielem jest właśnie IPIC (Dla Hiszpanów Cepsa to jak dla Polaków PKN Orlen). Z ekonomicznego punktu widzenia, umowa z IPIC wyjdzie Realowi jedynie na dobre. Ma zostać odrestaurowane muzeum klubu, ma powstać hotel oraz centrum handlowe, a za to Real de facto… nie zapłaci nic. Oprócz zmiany nazwy stadionu, w zamian mają powstać nowe szkółki Realu Madryt, między innymi właśnie w Zjednoczonych Emiratach Arabskich. Taki partner strategiczny to skarb!

Co na to kibice Realu? „Nie mam problemu ze sponsorem tytularnym stadionu, bo ma on dać wymierne i widoczne korzyści”, tłumaczy El Jarek. „Nie wiem, czy da się znaleźć lepsze porozumienie niż to gwarantujące ci pokrycie 400-milionowej przebudowy za wplecenie w nazwę obiektu nazwy jakiejś firmy na 20 lat. Klub widzi, że obecna formuła wykorzystywania stadionu powoli osiąga maksimum i potrzeba tej rozbudowy jak najszybciej. Kontrowersje wzbudza zmiana nazwy, ale to kwestia poglądów każdego z fanów. Mi absolutnie to nie przeszkadza, jeśli pozwala ci przebudować stadion bez szukania środków we własnym budżecie”. Takie podejście jest bardzo zrozumiałe, szczególnie, że kluby z jeszcze bardziej ukorzenioną tradycją decydują się (lub dawno się zdecydowały) na zmianę nazwy swojego stadionu. Taki mechanizm nie powinien dziwić już żadnego kibica wielkiego klubu.

Telewizyjne pieniądze szczęścia nie dadzą

Bardzo dobra sytuacja finansowa klubu wynika również ze specyficznego zachowania w trakcie ostatnich dwóch letnich okienek transferowych. Biorąc pod uwagę przeszłą coroczną aktywność Realu Madryt podczas tych okresów, ostatnie dwa lata były całkiem, hm… nieśmiałe. Lato 2012 i główny transfer – Luka Modrić za 30 milionów euro. Rok później – Gareth Bale za 100 milionów euro (plus Illarramendi, Isco, Carvajal i Casemiro za łączną kwotę 74 milionów). 2014? James Rodriguez za 75 milionów euro (plus Toni Kroos, Lucas Silva i Keylor Navas za 53 mln). Można rzec – gwiazdorskie lata. Kto błyszczał na świecie w danym okresie – trafiał do Realu za ogromne pieniądze. Przychodzi 2015 rok i Real Madryt wydaje łącznie 77 milionów euro za sześciu zawodników, z czego najdrożsi z nich kosztowali po 31 milionów – Kovacić i Danilo. Nie były i nie są to najgłośniejsze nazwiska. Obok nich do Realu trafili również perspektywiczni piłkarze, tacy jak chociażby Marco Asensio z Realu Mallorki czy Lucas Vázquez z Espanyolu, nieco wcześniej Los Pericos odsprzedany. Nie każdy z nich pokazał swoją wartość w stu procentach, jednak widać pewną różnicę względem lat ubiegłych – wśród nowych zawodników nie ma żadnej pierwszorzędnej gwiazdy, mogącej sprzedać tryliony koszulek na całym świecie. Pół roku temu miało do takiego transferu dojść, a mowa tu o Paulu Pogbie. Ten ostatecznie wybrał Manchester United, a Królewscy w ostateczności wydali zaledwie 30 milionów euro za Alvaro Moratę i… to wszystko.

Najmniejszy wpływ na ostrożność na rynku transferowym w pewnym sensie miał wiszący nad głową zakaz, który w ostatecznym wymiarze dotyczył tegorocznego okienka zimowego. Dodatkowo sam skład nie wymagał wielkich odświeżeń. Jak zatem doszło do sytuacji, że taki Pogba przeszedł do Manchesteru United zamiast do Realu Madryt? Chodzi przede wszystkim o wpływy z praw telewizyjnych, które sukcesywnie będą nieco się zmniejszać – Real Madryt będzie pobierać maksymalnie czterokrotnie tyle, ile dostaje najgorsza drużyna w lidze (dla porównania: w sezonie 2013/2014 Real Madryt dostał 150 milionów euro, a najsłabsza Almeria – 20 milionów). Ponadto sama La Liga dystrybuuje 600 milionów euro do podziału, w momencie gdy w Serie A pieniądze za prawa telewizyjne opiewają na miliard euro, w Bundeslidze i Ligue 1 około 700 milionów, nie mówiąc już o Premier League, gdzie kluby dzielą się z koszyczka wartego 2,7 miliarda(!) euro na sezon. Nic zatem dziwnego, że piłkarze bardziej łasi na pieniądze będą wybierać Anglię – tam podrzędna Aston Villa czy Southampton z Championship zarabia z praw telewizyjnych więcej niż Roma czy Benfica.

Nie powinno też zaskakiwać, że Real Madryt szuka pieniędzy nawet kosztem… zmiany własnego herbu. Od 2014 roku klienci Narodowego Banku Abu Dhabi mogą otrzymać karty płatnicze z herbem Realu Madryt, jednakże bez krzyża widniejącego nad koroną. Teraz taki sam zabieg ma dotyczyć strojów piłkarskich w sklepach w sześciu krajach z Bliskiego Wschodu. Real Madryt za usunięcie krzyża z herbu ma rzekomo dostać 50 milinów euro, co jest nie lada kwotą. W związku z tym, że Królewscy mają coraz intensywniejszy kontakt z arabskimi sponsorami, każdy ukłon w ich stronę może zakończyć się solidnym wpływem do budżetu. Trzeba przecież sobie jakoś radzić.

Wkrótce ponownie na szczycie?

Jak tylko dojdzie do podpisania nowych umów z Adidasem oraz potencjalnym nowym sponsorem po Emirates, Real zapewne ponownie wróci na szczyt rankingu przychodów wśród piłkarskich klubów. Florentino Pérez prowadzi Real Madryt w sposób profesjonalny, maksymalnie transparentny i rozsądny. Mimo ogromnych różnic w postaci przyszłych alokacji pieniędzy z praw telewizyjnych między Anglią a Hiszpanią oraz prawdopodobnego zwiększenia aktywności na rynku transferowym, Królewscy będą sukcesywnie zwiększać swój dochód. Kibice mogą mieć do prezydenta wiele do zarzucenia, szczególnie jeśli chodzi o poszanowanie tradycji i historii klubu, jednakże bez kapitalistycznego podejścia do zarządzania klubem nie można liczyć dzisiaj na wielkie trofea. Dwa ostatnie mistrzostwa Europy nie miałyby miejsca, gdyby klubem nie zarządzał Florentino Pérez – człowiek z niebanalną smykałką do biznesu.

Tekst pochodzi ze strony Olemagazyn.pl

Udostępnij
Bartosz Burzyński

Bartosz Burzyński