Sukces sportowy nierówny finansowemu
Wydawałoby się, że w sporcie metoda na odniesienie zysków finansowych jest prosta… Ale to tylko złudzenie.
W końcu na chłopski rozum wychodzi, że im lepiej danej drużynie idzie, im więcej w niej gwiazd, tym jej wartości rośnie. Jednak sportowy biznes wcale nie jest tak logiczny i prosty do zrozumienia jak mogłoby się wydawać. Szczególnie jeśli chodzi o NBA. Tutaj sprawa wygląda zupełnie inaczej i nie zawsze wynik sportowy równa się dominacji na rynku finansowym. W specjalnie przygotowanym przez magazyn „Forbes” zestawieniu widać to doskonale.
Jeśli ktoś obawiał się, że rządy Adama Silvera mogą zaszkodzić najlepszej koszykarskiej lidze świata, możesz odetchnąć z ulgą. Ba, w NBA nigdy nie było tak dobrze jak teraz, jeśli chodzi o pieniądze. Umowa reklamowa warta łącznie 24 miliardy dolarów, rozwijające się w niesamowitym tempie zainteresowanie w Chinach, mecze w Europie. Do tego ogromna popularność największych gwiazd ligi. To wszystko połączyło się w niesamowity skok wartości drużyn. Rok temu, jeśli Waszym marzeniem było kupno franczyzy NBA, musieliście liczyć się, z tym że z Waszej skarpetki z oszczędnościami, będziecie musieli wyjąć około 634 mln dolarów. Tyle wynosiła średnia wartość koszykarskiej ekipy zza Oceanu. Dziś jednak to już zamierzchłe czasy. Obecnie bowiem średnia wartość wzrosła do… oszołamiającej kwoty 1,1 mld dolarów. Wzrost wyniósł więc 74 procent!
Obecnie aż trzy drużyny warte są minimum 2 miliardy „baksów”. I jeśli sądzicie, że na podium stoją takie ekipy jak Miami Heat, San Antonio Spurs czy Dallas Mavericks, to będziecie zaskoczeni. Otóż najdroższym obecnie teamem w całej NBA są… Los Angeles Lakers. Pomimo że w rozgrywkach 2013/14 zaliczyli drugi najgorszy bilans w historii, a ten sezon wcale nie jest lepszy, to „Jeziorowcy” warci są aż 2,6 mld. Na drugim miejscu znajdują się New York Knicks, których wartość wynosi 2,5 mld, a 2 mld trzeba wydać, by wykupić Chicago Bulls. Co sprawia, że ekipy, które w ostatnich latach nie odnosiły sukcesów, są w tak świetnej sytuacji finansowej?
Składa się na to wiele czynników. Los Angeles, Nowy York i Chicago to miasta, o których słyszał niemal każdy. Przede wszystkim w dwóch pierwszych znajduje się największy tłok, jeśli chodzi o wielkie gwiazdy i bogaczy. Dodatkowo każda z tych drużyn ma u siebie przynajmniej jedną, wielką gwiazdę. Na meczach Lakersów regularnie widujemy Jacka Nicholsona czy Adama Sandlera. Knicksów wspiera Spike Lee. No i posiadanie w składzie Kobe’ego Bryanta, Carmelo Anthony’ego czy Derricka Rose’a także wpływa na atrakcyjność. W minionych rozgrywkach Knicks byli najchętniej oglądaną w telewizji drużyną. Średnio każdy ich mecz śledziło 163 tysiące osób. I to pomimo kolejnego, fatalnego sezonu. Bulls pomaga nie tylko to, że w latach 90. dominowali. Ekipa z Wietrznego Miasta miała w minionych rozgrywkach największą średnią w NBA, jeśli chodzi o widownię. Każdy mecz w United Center oglądało ok. 21,1 tysiąca widzów. Co ciekawe był to piąty sezon z rzędu, w którym przewodzili oni pod tym względem w całej lidze.
Jednak nie tylko w Mieście Aniołów, Wielkim Jabłku i Wietrznym Mieście wiedzie się właścicielom klubów tak dobrze. Każda z ekip NBA zaliczyła minimum 45 procent wzrost wartości na rynku. Rok temu średnia wynosiła 25 procent. Największy skok zaliczyli Los Angeles Clippers. Po wycieku rasistowskich nagrań z Donaldem Sterlingiem w roli głównej, Clippers wcale nie spadli w notowaniach. Wręcz przeciwnie. Ich wartość w ciągu 12 miesięcy wzrosła o rekordowe 178 procent. Najmniej, bo o 45 procent zyskały ekipy Milwaukee Bucks i Sacramento Kings.
NBA jest olbrzymim biznesem, który ogarnął już nie tylko amerykański, ale i światowy rynek. Indywidualne umowy z telewizją klubów, sprzedaż koszulek i pamiątek, wykupienie praw do nazwy hali. Wszystko, co związane z amerykańskim basketem sprzedaje się jak świeże bułeczki. A przecież należy pamiętać, że wciąż wolna jest powierzchnia reklamowa na strojach drużyn. I choć Adam Silver nie wyklucza, że w przyszłości w NBA, wzorem klubów piłkarskich, mogą się takowe pojawić, to i bez tego widać, jak kapitalnie następca Davida Sterna poradził sobie na polu finansowym. Wszystko idzie tak świetnie, że bliżej dziś nam do rozszerzenia ligi o cztery drużyny z Europy. Byłby to kolejny krok, który sprawiłby, że NBA stałoby się jeszcze bardziej dominującą ligą pod względem marketingowym i finansowym.
Już 11 drużyn wart jest minimum 1 miliard. Najtaniej stoją akcje Bucks, Timberwolves i Pelicans. Ich wartość ocenia się kolejno na 600, 625 i 650 milionów dolarów. Trzy zespoły warte są od 700 do 750 mln, siedem wart jest minimum 800 tysięcy, a sześć minimum 900. Reszta to już warte miliardy organizacje. Dla porównania dodam, że rok temu tylko Knicks, Lakers i Bulls były warte powyżej tej magicznej kwoty, ledwie jeden klub zmieścił się w przedziale od 800 mln, a pięć 700 mln. Najważniejsze jest jednak pytanie, jak radzą sobie organizacje pod procentowym względem dochodów. Każda z 30 drużyn zaliczyła w przeciągu roku co najmniej 110 mln dochodu. Cztery uzyskały go na poziomie minimum 201 mln.
Warto też przyjrzeć się, która konferencja jest bogatsza. W czołowej 15 mamy 8 ekip z Zachodu. Jest więc wyrównanie, choć przecież pod względem sportowym jest ona dużo ciekawsza i bardziej wyrównana. To pokazuje, że wpływ osiągnięć sportowych wcale nie jest najważniejszy. W pierwszej dziesiątce mamy pięć klubów, które w XXI wieku nie zdołały zdobyć choćby jednego mistrzostwa.
I jeszcze taka ciekawostka. W 2010 roku, Michael Jordan kupił większościowy pakiet udziałów Charlotte za 275 mln. Po pięciu latach drużyna warta jest prawie trzy razy więcej.
Autor jest właścicielem bloga NBA wg Kubosława